Dziennik Polski - Biały Dach Afryki
Dziennik Polski. Podróże (22.01.2011) - Biały Dach Afryki
Idę do Mataty
Asia Pszonka i Adam Domagała to młodzi podróżnicy, którzy coroczny urlop spędzają w różnych zakątkach Czarnego Lądu. Tym razem wybrali się do Afryki wschodniej. Podjęli próbę zdobycia najwyższego szczytu Afryki. Czy było trudno?
Kilimandżaro, zwane Białym Dachem Afryki, leży na terenie Kenii i Tanzanii. Z którego państwa wyruszyliście?
Adam: Zamówiliśmy lot z Polski do Nairobi w Kenii. Po kilku dniach zwiedzenia ciekawych miejsc w Kenii, pojechaliśmy do sąsiedniej Tanzanii, która rządzi teraz Parkiem Narodowym Kilimandżaro i to od tanzańskiej strony rozpoczęliśmy wejście. Po zejściu z góry, postanowiliśmy odwiedzić Zanzibar, piękną wyspę, na której spędziliśmy tydzień.
Asia: Nie byliśmy pewni, czy wyjdziemy na Kilimandżaro. Na spotkaniach podróżniczych i slajdowiskach dotychczasowi zdobywcy szczytu podkreślali, że konieczne jest dobre przygotowanie. Znamy osobę, która przygotowując się do wejścia na szczyt, regularnie biegała przez trzy miesiące. Chciała być w kondycji, bo za pierwszym razem nie udało się jej zdobyć góry.
Wy też przygotowywaliście się do wyjścia?
Asia: W ogóle. Dlatego nie byliśmy pewni, czy się nam uda. Myślę, że zdrowa osoba, mająca przeciętną kondycję, może zdobyć najwyższy szczyt Afryki.
Adam: Mieliśmy za to bardzo dobrze przygotowany ekwipunek. Namiot, śpiwory, ubranie dosłownie na każdą pogodę.
Asia: Kilimandżaro ma 5895 m n.p.m. i leży przy równiku. Na samym dole było ponad 30 stopni Celsjusza. Im wyżej, tym chłodniej. Na szczycie Kilimandżaro temperatura spadła do minus 15 stopni Celsjusza.
Weszliście bez przygotowania, więc z tego wynika, że Kilimandżaro jest dla każdego.
Asia: Osobom, które mają problemy z ciśnieniem na pewno jest trudniej. Wraz ze wzrostem wysokości nad poziomem morza ciśnienie spada. Widzieliśmy turystów, którzy będąc prawie u celu zawracali, bo tracili przytomność.
Adam: Nie trzeba być alpinistą, by zdobyć Kilimandżaro. Przyznam, że miałem lekką kontuzję. Trzy miesiące przed wyprawą zwichnąłem nogę w kostce i miesiąc nosiłem gips. Jednak dzięki dobrym, alpinistycznym butom za kostki, które usztywniają nogi, nie odczuwałem dużego bólu. Jestem ciśnieniowcem, więc bolała mnie głowa i nie obeszło się bez tabletek przeciwbólowych. Asia nie cierpiała na żadne dolegliwości. Nieprzyjemna była również opuchlizna całego ciała spowodowana tamtejszym klimatem i wysokością. Trudno też zapomnieć piekące strupy na twarzy, które nam wyszły od słońca. Po prostu, na pewnej wysokości warstwa ozonowa nie chroni przed słońcem równikowym, które praży tak mocno, że robi rany na twarzy.
Jak długo trwa wyjście?
Asia: Najdłuższe szlaki pokonuje się w ok. siedem, osiem dni, a najkrótsze w cztery. My wybraliśmy jeden z najdłuższych, liczący ponad 100 km. Nazywał się Machame. Jego pokonanie zajęło nam sześć dni. Są też szlaki wspinaczkowe, o wiele trudniejsze.
Adam: Nasza trasa była podobno najbardziej malownicza spośród wszystkich. Na początku szliśmy przez zieloną dżunglę równikową, gdzie zaskoczył nas deszcz tropikalny. Padał nieustannie przez cztery godziny. Szliśmy w krótkich spodenkach i podkoszulkach. Nie spodziewaliśmy się takiej ulewy. Kurtki przeciwdeszczowe niewiele dały, bo deszcz był tak intensywny jakby nam ktoś wylewał wodę z wiadra na głowę! Przemokliśmy do suchej nitki. Na szczęście taka pogoda już się nie powtórzyła. Kiedy wyszliśmy z dżungli krajobraz robił się coraz bardziej jałowy. Im wyżej, tym mniej drzew, a coraz ciekawsze widoki na rozciągające się w dole mieściny.
Celowo wybraliście listopad na czas wyjazdu?
Asia: Tak. Z trzech powodów. Po pierwsze, jestem geologiem i nie chciałam wyjeżdżać w trakcie sezonu terenowego, który w moim przypadku trwa od kwietnia do października. Po drugie, zawsze postrzegaliśmy Tanzanię i Kenię jako kraje typowo turystyczne, więc ich unikaliśmy. Chcieliśmy ominąć sezon turystyczny, najintensywniejszy w wakacje, a potem w grudniu, styczniu i lutym. Po trzecie, w listopadzie odbywały się wybory prezydenckie i parlamentarne w Tanzanii. Ministerstwa Spraw Zagranicznych poszczególnych państw, ambasady, niektóre biura turystyczne odradzały wyjazd w tym czasie ze względu na niestabilną sytuację polityczną w tym kraju i groźbę wybuchu wojny domowej – podobnej do tej, jaka miała miejsce w Kenii w 2007 i 2008 roku.
Chcieliście, by było niebezpiecznie?
Adam: Nie lubimy natłoku turystów. Wybory w listopadzie skutecznie ich odstraszyły.
Asia: Na to liczyliśmy i tak było. A niebezpiecznie wcale nie było. Widzieliśmy protestujących w kolorowych koszulkach z opozycyjnymi hasłami. Protestowali, ale tak naprawdę wielu z nich wyniki wyborów wcale nie interesowały. Słyszeliśmy jak w rozmowach miedzy sobą dzielili się radością, że mają nowe, ładne, kolorowe podkoszulki.
Jak wyglądała droga na Kilimandżaro? Szliście tylko we dwójkę, czy dołączyliście do grupy innych turystów?
Asia: Nikt nie może wejść na górę sam. Towarzyszyło nam siedem osób: przewodnik, asystent przewodnika, potrzebny na wypadek gdyby ktoś źle się poczuł i musiał zejść na dół. Szedł z nami jeszcze kucharz i czterech tragarzy.
Kucharz i tragarze?
Asia: Jedzenie było wyśmienite. To był niesamowicie utalentowany kucharz. Gdybym była bogatą kobietą, to wzięłabym go do Polski i zatrudniła jako mojego osobistego kucharza (śmiech).
Ale po co tylu tragarzy?
Asia: Jeden tragarz niósł mój bagaż, drugi rzeczy Adama.
Czemu nie zostawiliście bagaży na dole?
Asia: Słuchaj, namiot, śpiwory, oprócz tego ubrania na każdą pogodę – od krótkich spodenek po kurtki zimowe. A woda? A jedzenie? Musisz to mieć ze sobą.
Jak zorganizowaliście taką ekipę?
Adam: W hotelu w Moshi, miasteczku u stóp Kilimandżaro, spędziliśmy noc. W dzień wyszliśmy na ulice miasteczka, by szukać ekipy. Pewien naganiacz skierował nas do lokalnego biura turystycznego – biura Mataty, które szczerze polecamy. Matata jest szefem biura i zapewnia podróżnikom „ludzi” na Kilimandżaro. Sam jako człowiek jest niezwykle przedsiębiorczy. Wszyscy go znają w Moshi i… boją się go. Hasło „Matata” wzbudza respekt i strach.
Asia: Jeśli podchodzi do ciebie jakiś obcy i narzuca się, mówisz: „Idę do Mataty” i wtedy obcy natychmiast wycofuje się. Z Matatą jest się bezpiecznym w tym rejonie.
Nie lepiej jechać z biurem turystycznym?
Adam: Wyjazd na własną rękę wychodzi dwa razy taniej. Na stronach linii lotniczych można znaleźć bilet już za 2 tys. zł w obie strony. Potem, na miejscu, tanie lokalne biuro podróży – tylko trzeba uważać na oszustów. Najlepiej też wziąć swój ekwipunek. Koszt wyjścia na górę to ok. 800 dolarów od osoby, plus napiwki dla członków ekipy. Taka organizacja dostarcza wiele satysfakcji, sama podróż – wielu wrażeń, a przy tym można sporo zaoszczędzić.
Rozmawiała Beata Kołodziej
czytaj więcej